Czechosłowacki rock 1968-1977 – TOP 15 Ranking longplayów

Czechosłowacki rock 1968-1977 – TOP 15 Ranking longplayów

Czechosłowacja

 

 


 

Tytułem wstępu

 

Tym tekstem chciałbym rozpocząć cykl poświęcony rankingom płyt. Od zawsze byłem fanem wszelakich klasyfikacji i segregacji longplayów, porządkowanych pod względem: kraju pochodzenia, gatunku, daty wydania itp. Chociaż wiadomo, że taka zabawa jest zawsze subiektywna i nie należy traktować jej jako jedynej obowiązującej prawdy to jednak z doświadczenia wiem, iż z każdego tego typu zestawienia można wyłuskać coś wartościowego dla siebie. Chciałbym zacząć od rankingów płyt rockowych z krajów byłego bloku wschodniego. Wiadomo, że w naszym rejonie Europy takich wydawnictw nie było zbyt wiele, toteż w większości przypadków przysłowiowa „dziesiątka” powinna być liczbą wystarczającą. Tym bardziej iż po długim namyśle postanowiłem przyjąć zasadę, że jeden wykonawca może mieć na liście tylko jeden swój album. Chodzi tu przecież także o przedstawienie jak najszerszego spektrum wykonawczego danego kraju, a nie udowodnienie, że Omega ma na liście topowych dziesięciu płyt z Węgier – sześć swoich albumów. Nie należy też traktować dosyć zdawkowych (typowych dla tego typu zestawień) opisów płyt, jako ich pełnowartościowych recenzji. Celowo unikam na ile się da wnikliwych, zawiłych analiz i podawania tytułów konkretnych utworów, skupiając się raczej na ogólnym wrażeniu jakie odnosi się słuchając danego longplaya. Ma być – prosto, konkretnie i komunikatywnie. Natomiast mam nadzieję, że dokładniejsze opisy co ciekawszych albumów, w ramach możliwości czasowych będą pojawiały się sukcesywnie na stronach Rockowej płytoteki.

 

Na pierwszy ogień przyjrzymy się Czechosłowacji. Co prawda kraj ten nie istnieje już od blisko 30-stu lat, ale nie chcę wprowadzać podziału na płyty grup Czeskich i Słowackich, ponieważ w momencie ich rejestrowania i ukazywania się państwa te stanowiły jeden organizm. Prawdopodobnie jest to wynikiem „zażelazno-kurtynowych” kompleksów, ale longplaye powstałe u naszych południowych sąsiadów zawsze wydawały mi się o wiele lepiej zrealizowane od tych przygotowywanych w Polsce. Brzmienie było zawsze soczyste, muzyka dobrze wyprodukowana, zmiksowana i wreszcie wytłoczona na dobrej jakości winylach. Czesi grali też o wiele bardziej „europejsko” i na czasie. Różnie natomiast bywało z melodyką ich kompozycji. Twórczość wybornie brzmiących zespołów czasami (w wyniku użycia niezbyt nośnych tematów) bywała trudniejsza w odbiorze niż ta powstająca w kraju nad Wisłą. Do wybuchu praskiej wiosny w Czechosłowacji panowała dosyć duża wolność artystyczna. Ukazywały się wtedy spore ilości (często angielskojęzycznych) singli, których dokładne opisanie wymagałoby co najmniej pracy doktorskiej. Szkoda, że po 1968 roku (czyli co gorsze od momentu, kiedy obok małych płyt zaczęto tam wydawać również longplaye z muzyką młodzieżową) pojawiła się ostra cenzura i muzyka rockowa musiała zejść niemal do podziemia. Prawdopodobnie w ten sposób utrącono wiele znakomitych projektów. No, ale na to nic nie poradzimy. Uprzedzając także ewentualne pytania (gdzie Fermata, Energit, czy Bohemia) od razu zaznaczam, że jako fan klasycznego rocka skupiam się na albumach z późnych lat 60-tych i wczesnych 70-tych, pomijając całkowicie (skądinąd bardzo dobrą) Czechosłowacką scenę fusion.

 

P.S. Po kliknięciu na okładkę albumu można odsłuchać dany longplay.

 


 

Numer 1

Flamengo – Kuře V Hodinkách /1972/

 

 

OCENA 10/10 (ale powinno być co najmniej 11)

 

Label oryginalnego wydania LP

Dla mnie jest to bezdyskusyjnie najlepsza płyta nagrana w Czechosłowacji. Pomimo że zespół działał już od 1966 roku produkując liczne beatowo-soulowe single, to dopiero po zmianie składu na początku lat 70-tych, przekształcił się w prawdziwy rockowy dynamit. Na swoim jedynym LP – Kuře V Hodinkách (zaręczam, że uśmiech rozbawienia, który pojawi się na twarzy każdego kto przeczytał tytuł płyty, po zapoznaniu się z materiałem na niej zawartym zmieni się w uśmiech zachwytu) Flamengo przedstawiło soczyste, obłędnie porywające granie, utrzymane w konwencji: Colosseum, Chicago, Traffic, czy Jethro Tull. Co prawda jest to jazz-rock (ze silnymi progresywnymi i psychodelicznymi wpływami), ale wykonany zdecydowanie z naciskiem na pierwiastek rockowy. Zero marudzenia, pitolenia na talerzach, funkowania, czy rozkręcania się przez 15-ście minut. Sama esencja. Dynamiczna perkusja, ostra gitara, dmiąca jak nakręcona sekcja dęta, rasowe Hammondy, perfekcyjne operowanie klimatem i znakomite melodie. Rejestrowana pomiędzy październikiem 1971, a kwietniem 1972 płyta, była podobno dystrybuowana jedynie przez czechosłowacki klub płytowy, a potem ze względu na niezbyt podobające się władzy, abstrakcyjne teksty wycofana z obiegu. Wydaje się to jednak nieco naciąganą teorią bowiem album został wznowiony już dwa lata później i zawsze był stosunkowo łatwy do zdobycia na winylu. Nie zmienia to jednak faktu, iż w tych niewątpliwie trudnych warunkach formacja stworzyła longplay nie tylko nie na Europejskim, ale światowym poziomie. Zdecydowanie jest to pierwsza trójka całego, wschodnioeuropejskiego rocka !!!

 

 


 

Numer 2

The Blue Effect (Modry Efekt) – Meditace /1970/

 

 

OCENA 10/10

 

Tylna strona okładki LP

Obiektywnie oceniając to był najlepszy zespół z Czechosłowacji i spokojnie można by w tym zestawieniu zamieścić ze cztery ich albumy. No ale ponieważ trzeba było wybrać jeden postawiłem na „jedynkę”. Formacja (grająca naprawdę bardzo na czasie – płytę rejestrowano latem 1969 roku) przedstawiła tu intrygującą odmianę blues-rocka z wyraźnymi wpływami psychodelii, muzyki progresywnej, a nawet folku. Takie oryginalne połączenie: Jethro Tull, The Yardbirds, Led Zeppelin, Ten Years After, a może i The Moody Blues. Usłyszymy tu gregoriańskie chóry, brzmienia sitaru, fletu, sekcji dętej, smyczków oraz ostre i bardzo sprawnie wykonane partie króla czechosłowackiej gitary – Radima Hladíka (nie chcę się nad nikim pastwić, ale Dariusz Kozakiewicz na o dwa lata późniejszym Bluesie brzmi przy nim trochę jak siermiężny chłop pańszczyźniany). Kapitalna mieszanka stylów, luz i swoboda wykonawcza oraz całkowite panowanie nad prezentowanym materiałem czynią ten album absolutnym klasykiem wschodnioeuropejskiego rocka. Płyta ma także wydaną w 1971 roku anglojęzyczną wersję – Kingdom Of Life (cztery utwory z pierwszej strony zastąpiono nowymi wersjami z brytyjskimi tekstami, ale ja zdecydowanie wolę oryginał z czeskimi wariantami tych kompozycji). Absolutnym musem jest też zapoznanie się z nagranym z udziałem big bandu, naprawdę wciskającym w ziemię swoją mocą LP – Nová Syntéza /1971/. Wokalista zespołu, Vladimír Mišík, który ponoć odszedł od Blue Effectu bo chciał śpiewać więcej po angielsku, trafił potem m.in. do legendarnych Flamengo (gdzie nota bene wykonywał teksty w ojczystym języku).

 


 

Numer 3

Collegium Musicum /1971/

 

 

OCENA 10/10

 

Okładka pierwszego SP zespołu

A oto moja ulubiona czeska (a właściwie słowacka) grupa. Nic nie poradzę na to, że od zawsze mam słabość do zespołów, których podstawą brzmienia są klasycyzujące klawisze. Leader formacji – Marian Varga to taki czechosłowacki Keith Emerson z tym, że nie grający tak efekciarsko. Za to na pewno bardziej smakowicie, gustownie, a przede wszystkim mistrzowsko panujący nad możliwościami brzmieniowymi organów Hammonda. Wprawdzie Collegium Musicum uznawane jest za wschodnioeuropejską kopię Emerson Lake And Palmer, ale zaznaczmy, że zespół powstał wcześniej niż słynna angielska supergrupa, a premierowych nagrań obie formacje dokonały mniej więcej w tym samym okresie. Podobnie jak w przypadku Blue Effectu pierwsze cztery albumu zespołu z powodzeniem mogłyby znaleźć się w Top 10 czechosłowackiego rocka, ale ja wybrałem (zarejestrowany w październiku 1970 roku) debiut. Trzy długie utwory (każdy grubo ponad 10 minut) zaprezentowane na tej anglojęzycznej płycie to wyśmienita mieszanka muzyki rockowej, klasycznej, bluesa, jazzu, psychodelii, czyli właściwie taki typowy rock progresywny. Inaczej mówiąc wypadkowa stylów: The Nice, Traffic, Procol Harum, a nawet tych bardziej „lordowskich”, wczesnych Deep Purple. Do tego dochodzą bardzo udane z kompozycje i w pełni profesjonalny warsztat instrumentalistów. Z prawdziwym zachwytem możemy śledzić jak z melodyjnych, wyjściowych tematów poszczególnych utworów, zespół przechodzi w coraz bardziej smakowite i pogmatwane rejony muzyczne – a to snując się psychodelicznie, a to budując kakofonię niepokojących dźwięków, a to olśniewając wirtuozerią poszczególnych muzyków (oczywiście z leaderem na czele). Docenić należy ponadto to, że zespołowi nie brak odwagi na poeksperymentowanie i liczne ucieczki od zachowawczego, bezpiecznego grania. Może trochę szkoda, że na albumie zabrakło wydanego w tym samym roku na singlu ich sztandarowego utworu – Hommage a J.S. Bach (tytułu mówi wszystko), bo trudno wyobrazić sobie lepszą syntezę muzyki barokowej z rockiem progresywnym. Ale pomimo tego „braku” i tak album to kolejny czechosłowacki klasyk rockowy na co najmniej europejskim poziomie.

 

 

 


 

Numer 4

Olympic – Ptak rosomak /1969/

 

 

 

OCENA 8/10

 

Insert z oryginalnego wydania LP

Na czwartym miejscu mojego zestawienia umieściłem jedną z największych legend Czechosłowackiej sceny rockowej (działającą do dnia dzisiejszego) – grupę Olympic, której pierwsze trzy płyty spokojnie mogłyby trafić na tę listę. Ich bardzo udany debiut (nagrywany jeszcze w 1967 roku) był premierowym rockowym (nieskładankowym) longplayem na tamtejszym rynku.Pochodzący z tego albumu, ponad sześcio-minutowy, pełen psychodelicznych odlotów – Psychiatrický Prášek (Psychiatryczny proszek – co za tytuł !!!), to absolutna ekstraklasa wchodnioeuropejskiego rocka. Ja jednak po długich wahaniach zdecydowałem się wyróżnić drugi (zarejestrowany na przełomie 1968 i 1969 roku, będący trochę bardziej na czasie) album o jakże intrygującym tytule – Ptak rosomak. Styl zespołu z tego krążka można by określić jako wypadkową freakbeatu i pop-psychodelii. Płyta jest mocno ekletyczna i bez wątpienia członkowie formacji mocno inspirowali się tutaj Beatlesami z okresu Sierżanta Peppera. Uwagę przykuwają fajnie sfuzzowane gitary, okazjonalny sitar, czy flet oraz misternie budowane dźwiękowe pejzaże i odloty. Ale wszystko to nie byłoby może aż tak intrygujące, gdyby dobre rzemiosło muzyków oraz profesjonalna produkcja płyty nie zostały poparte bardzo udaną i wciągającą melodyką wszystkich kompozycji. Jak na koniec 1968 roku i warunki w jakich powstawała ta muzyka – było to mistrzostwo świata. W bardzo podobnym stylu (może tylko z nieco wyraźniejszymi odniesieniami do rocka progresywnego) był utrzymany także kolejny, obowiązkowy krążek Olympic o równie infantylnie brzmiącym tytule – Jedeme, jedeme.

 


 

Numer 5

Gattch /1972/

 

 

OCENA 9/10

 

Label oryginalnego wydania LP

Prawdopodobnie jest to najmniej znana grupa na tej liście, ale za to jej jedyny (zarejestrowany w połowie 1971 roku) album należy do moich zdecydowanych (czecho)słowackich faworytów. Muzyka Gattch stanowi oryginalny mix rocka, jazzu, psychodelii, polifonizującej muzyki klasycznej i bluesa. Na instrumentarium zespołu składają się perkusja, bass (brzmiący jak żywcem wyjęty z naszych polskich produkcji końca lat 60-tych), jazzujący fortepian oraz anarchronicznie (jak na 1972 rok) sfuzzowana (bzycząca) gitara. Okazjonalnie pojawiają się też wibrafon, skrzypce, klawesyn i (w tych bardziej przestrzennych fragmentach) wokalizy. Brzmienie jest dosyć oszczędne, ale (naprawdę) bardzo dobre tematy, misternie skonstruowane kompozycje i niesamowicie wciągający bardzo zmienny klimat płyty w pełni to wynagradzają. Prawdziwą rozkoszą jest śledzenie, jak muzycy zagłębiają się w meandry swoich utworów ani przez moment nie popadając przy tym w nudziarstwo, czy banał – na albumie nie ma praktycznie żadnych przestojów. Ponoć płyta miała pierwotnie posiadać śpiewane fragmenty, ale cenzurze nie spodobały się teksty i zostały tylko wokalizy, co akurat wyszło raczej temu materiałowi na dobre. Materiał doczekał się wyjątkowo kompetentnej edycji kompaktowej na 2CD (z licznymi studyjnymi i koncertowymi bonusami), niestety od dawna niedostępnej. No i na koniec jeszcze mała ciekawostka. W finale utworu Vlak pojawia się cytat z piosenki Piotra Szczepanika – Kochać. Skąd oni to znali?

 


 

Numer 6

Michal Prokop & Framus Five – Město ER /1971/

 

 

OCENA 9/10

 

Tylna strona okładki LP

Pierwszy album tej formacji (wydany oryginalnie w 1969 roku) zawierał prawie wyłącznie, dosyć sztampowo odegrane, niezbyt odkrywcze bluesowe i soulowe covery anglosaskich klasyków tych gatunków. Ale dla poszukującego, rockowego ucha o wiele ciekawszy jest drugi (rejestrowany na przełomie 1970 i 1971 roku) album z blisko 20-minutową suitą, wypełniającą stronę A. Na omawianym longplayu Framus Five wraz z leaderem przedstawili słuchaczom intrygującą, bardzo różnorodną muzykę łączącą: pastoralne klimaty organów Hammonda (a la Procol Harum), bluesujące partie gitary, sielski flet, smyczki. A wszystko podbite konkretnymi wejściami big bandowej sekcji dętej. Te fragmenty przypominają mi bardzo grupę Modry Efekt z jej albumu Nová Syntéza. Wprawdzie nie doszukamy się tutaj jakiś przełomowych melodii (szczególnie w partiach wokalnych), ale perfekcyjna aranżacja, eklektyzm i niesztampowość fragmentów instrumentalnych wynagradzają to z nawiązką. Bez wątpienia jest to muzyka bardzo oryginalna, a zespół z zadziwiającą łatwością i naturalnością miesza ze sobą: rock, jazz, folk, soul, a nawet klimaty bardziej poetyckie. Na drugiej stronie albumu znalazło się pięć bardziej konwencjonalnych utworów, momentami niebezpiecznie zahaczających o pop. Ale i tak co najmniej połowa tej strony (szczególnie początek i koniec) zaciekawi także tych rządnych bardziej ambitnych wrażeń muzycznych – rodem ze strony pierwszej krążka.

 


 

Numer 7

Dežo Ursiny ‎& Provisorium /1973/

 

 

OCENA 9/10

 

Insert z oryginalnego wydania LP

Weteran bratysławskiej sceny beatowej, gitarzysta, kompozytor i wokalista Dežo Ursiny, nagrał w czerwcu 1972 roku (wraz z efemeryczną grupą Provisorium) jedną z najlepszych (Czecho)słowackich płyt rockowych. Właściwie zespół (który zagrał jedynie kilka koncertów) stanowili leder i jego kolega klawiszowiec Jaroslav Filip, a do nagrania albumu (szczęśliwie zakontraktowanego wcześniej) dokooptowali poznanych trzy dni wcześniej (!!!) dwóch muzyków z zespołu Flamengo. Longplay wypełnia dosyć stonowana (co nie znaczy, że nudna) odmiana rocka progresywnego. Na pierwszej stronie mamy długą, 19-minutową suitę – Christmas Time, przypominającą mi dokonania Procol Harum – wszechobecne brzmienia Hammondów, bluesujące solówki gitarowe, relaksujący klimat, spokojny wokal oraz ewidentne wpływy jazzu i psychodelii. Utwór pomimo spokojnego nastroju nie jest zbyt łatwy w odbiorze i do pełnego zachwytu wymaga kilku uważnych przesłuchań. Na drugiej stronie znalazły się trzy kompozycje, z których dwie pierwsze brzmią jak kontynuacja suity z pierwszej strony (dodatkowo pojawiają się brzmienia fletu i smyczków). Nieco ożywienia wnosi natomiast ostatni, lekko soulujący utwór na płycie. Szkoda tylko, że blisko połowę tego nagrania zajęła perkusyjna solówka. Zaśpiewany w całości po angielsku album w epoce przeszedł niemal niezauważony, a dziś jest to mus dla wszystkich fanów wschodnioeuropejskiego (i nie tylko) rocka.

 


 

Numer 8

The Matadors /1968/

 

 

OCENA 8/10

 

Label pierwszego wydania stereo

To w tym zespole zaczynał swoją muzyczną karierę Jimmy Hendrix czechosłowackiej gitary – Radim Hladík. Jedyny album formacji (zarejestrowany w maju i czerwcu 1968 roku) był drugą wydaną nad Wełtawą płytą z muzyką rockową. Matadors zaproponowali na nim bardzo brytyjskie granie, będące wypadkową rhythm and bluesa, bluesa, freakbeatu i psychodelii. Album jak na panujące wówczas za żelazną kurtyną realia jest bardzo na czasie. Całość brzmi super profesjonalnie i chyba ciężko byłoby komuś niewtajemniczonemu uwierzyć, że słucha zespołu pochodzącego z Czechosłowacji. Od pierwszych chwil czarują nas: wszechobecne przestery i sprzężenia gitary; psychodelizujące, pełne wszelakich barw klawisze (prawie jak u Pink Floydów); swobodnie i naturalnie zaśpiewane partie wokalne; oraz przestrzenna i w pełni europejska realizacja nagrań. Słychać także, że formacja dysponowała świetnym sprzętem. Album jest anglojęzyczny, ale większość utworów to oryginalne kompozycje członków zespół (na 12 nagrań 5 to covery zachodnich nagrań). Jeśli ktoś lubi takie grupy jak: The Small Faces, The Pretty Things, czy Them będzie tą płytą zachwycony. Muszę koniecznie wyróżnić dwa nagrania: totalnie odjechany, instrumentalny i do bólu psychodeliczny – Extraction, taka czeska wersja floydowskiego Interstellar Overdrive (proszę posłuchać i pomyśleć gdzie wtedy byliśmy my z siermiężnym graniem i amatorską realizacją dźwięku) oraz otwierający album, freakbeatowy klasyk na światowym poziomie – Get Down From The Tree (numer zarejestrowano jeszcze w kwietniu 1967 roku (!!!) i wydano na EP, a na potrzeby albumu dograno ponownie jedynie wokale). Po wydaniu płyty zespół rozpadł się (sekcja rytmiczna wyjechała na stałe do RFN, niektórzy muzycy zasilili inne Czechosłowackie grupy), a charyzmatyczny gitarzysta stworzył legendarny Blue Effect.

 


 

Numer 9

Prudy – Zvoňte, zvonky /1969/

 

 

OCENA 8/10

 

Label oryginalnego wydania LP

Niemal zaraz po nagraniu pierwszego longplaya ta legendarna słowacka formacja uległa podziałowi. Z jednej części grupy (z leaderem Marianem Vargą) wyewoluowało słynne Collegium Musicum, natomiast reszta muzyków (kierowana przez wokalistę Pavola Hammela) pod szyldem Pavol Hammel & Prudy nagrała jeszcze kilka naprawdę dobrych albumów. No ale my jesteśmy na razie w roku 1969, kiedy to ukazała się debiutancka płyta zespołu. Album wypełnia wyjątkowo nietuzinkowa muzyka, będąca oryginalnym połączeniem: psychodelii, folk-rocka, barokowego popu i muzyki klasycznej, a ponadto wykorzystująca z powodzeniem elementy słowackiej melodyki ludowej. Ta urzekająca mieszanka stylistyczna (szczególnie słyszalna na stronie drugiej w całości skomponowanej przez Vargę) z masą niespodziewanych zwrotów melodycznych i zaskakujących połączeń kolorystycznych (obój, kwartet smyczkowy), jest czymś naprawdę niespotykanym na innych albumach z byłego bloku wschodniego. Bez wątpienia Beatlesi ze swoim Sierżantem Pepperem byli tu główną inspiracją dla młodych Słowaków. Warto zwrócić uwagę, jak wybitym (już wówczas) instrumentalistą był Marián Varga, używający w iście wirtuozowskim (pełnym wysmakowanej ornanemtyki) stylu szerokiej gamy instrumentów klawiszowych, jak chociażby klawesyn, czelesta, czy organy kościelne. Zaznaczę, że płyta (może poza kapitalnym utworem tytułowym) nie jest łatwa w odbiorze, ale za to każdemu kto cierpliwie i dokładnie wgryzie się w te utwory gwarantuję, że nie będzie się mógł od nich oderwać. Odnotujmy jeszcze, że longplay został tak naprawdę skompilowany z nagrań dokonanych przez zespół głównie pod koniec 1968 roku dla bratysławskiego radia (stąd niestety monofoniczny dźwięk – lepszy na oryginalnym LP niż na wersji CD). Zbieraczy winyli niech nie zdziwi „plakatowa” okładka pierwszego wydania (album był oryginalnie pakowany w zgiętą na pół kartkę, bez zaklejeń na bokach). Nieco przebudowana grupa (m.in. bez Mariána Vargi), latem 1969 roku nagrała jeszcze jeden, zdecydowanie bardziej stonowany i folkujący album – Pokoj vám, ale z powodu zbyt mrocznych i przygnębiających tekstów został on w ostatniej chwili zatrzymany przez cezurę. Longplay zrekonstruowano i wydano na CD dopiero w roku 1998.

 


 

Numer 10

Synkopy 61 ‎- Formule I /1975/

 

 

OCENA 7/10

 

Tylna stona okładki

Działającym od wczesnych lat 60-tych Synkopom 61, nigdy nie udało się nagrać longplaya. Za to ich dyskografia zawiera sporo singli, EP oraz aż trzy 10-calówki. Szczególnie interesujące są dwie ostatnie z nich: Xantipa /1973/ i wybrana przeze mnie jako numer 10 tego zestawienia Formule I (rejestrowana podczas kilu sesji w 1974 roku). Obie płytki powstały pod silnym wpływem muzyki grupy Uriah Heep. Na pierwszej z nich znalazły się nawet dwa czeskojęzyczne covery utworów tej legendarnej formacji – ale w tym wypadku Synkopy 61 porwały niestety trochę z motyką na słońce. Natomiast ich własne kompozycje inspirowane twórczością sławnych Brytyjczyków (składające się na omawiany krążek), wypadają już znacznie ciekawiej. Bez wątpienia opus magnum formacji jest ponad 13-minitowa suita Touhy wypełniająca całą stronę B płytki. Całość oparta jest na wszechobecnych partiach organów Hammonda, podbijanych smakowicie przez big bandowe wejścia sekcji dętej, a także szerokie plany orkiestrowe w rozmarzonej części środkowej. Nie obyło się także bez a la „uriah-heepowych” chórków na początku utworu. Stronę A otwiera równie udana, dynamiczna kompozycja tytułowa, a całości dopełniają trzy bardziej stonowane, melodyjne ballady. Zresztą to właśnie melodyka wszystkich utworów jest zdecydowanie najmocniejszą stroną tego zespołu.

 


 

Ławka rezerwowych

 

Kiedy skończyłem pisać powyższy tekst okazało się, że pozostało jeszcze kilka czechosłowackich grup i płyt o których chciałbym wspomnieć, a dla których niestety zabrakło miejsca w pierwszej dziesiątce. Stąd pomysł ławki rezerwowych, na której zasiadło pięciu zawodników.

 


 

Numer 11

Pavol Hammel & Marián Varga ‎- Zelená Pošta /1972/

 

 

OCENA 9/10

 

Tylna strona okładki LP

Ten album powinien właściwie znaleźć się w pierwszej dziesiątce mojego zestawienia, ale ponieważ mamy tam już płyty z udziałem tych dwóch (legendarnych dla czechosłowackiej sceny rockowej) panów – posadziłem go na ławkę rezerwowych. Niby to tylko piosenki (9 + jeden temat-prolog instrumentalny), ale (zwłaszcza od 3 utworu) zagrane z prawdziwym rockowym zębem, psychodeliczną fantazją i zaaranżowane z ogromną klasą oraz wyobraźnią (rozbudowane fragmenty instrumentalne) – kłania się klasyczne wykształcenie Mariana Vargi. Krążek brzmi trochę jak lżejsza wersja, genialnego albumu Konvergencie – Collegium Musicum oraz bardziej progresywna wersja drugiej strony debiutanckiego krążka zespołu Prúdy. I nie ma się co dziwić, skoro muzycy Collegium Musicum pojawili się tutaj w komplecie, a Hammel i Varga grali przecież wcześniej razem w Prúdach. Wszystkich fanów „starego” grania ucieszy z pewnością brak jakichkolwiek plastikowych brzmień. Za to słuchając albumu do woli możemy delektować się masą rasowych, ale też eksperymentalnych partii klawiszy, popartych dobrą i niebanalną melodyką linii wokalnych oraz bezbłędną sekcją rytmiczną. No i na końcu, jako swoistą klamrę mamy jeszcze cytat z mojego ukochanego utworu grupy Prúdy ‎- Zvoňte, Zvonky. Po czterech latach panowie (dokoptowując do składu kolejną legendę – Radima Hladika, który na Zelená Pošta wystąpił tylko gościnnie w jednym utworze) nagrali podobną płytę – Na druhom programe sna. Longplay jest zdecydowanie udany, ma sporo dobrych fragmentów (szczególnie na stronie A), ale czasy były już inne i pojawiło się na nim ciut za dużo popowych elementów, słodszych melodii i nowoczesnych brzmień.

 


 

Numer 12

C & K Vocal – Generace /1977/

 

 

OCENA 7/10

 

Tylna strona okładki LP

Długo zastanawiałem się czy w pierwszej dziesiątce powinienem zamieścić ten album, czy raczej krążek Synkop 61. Ostatecznie wybór padł na Synkopy, a C & K Vocal (C i K to pierwsze litery nazwisk dwóch wokalistów) trafili do rezerwy (głównie ze względu na mniej oryginalny materiał muzyczny oraz dosyć późną datę nagrania i mniej rockowy charakter). Ta grupa wokalna powstała jeszcze w 1969 roku, ale pierwszego albumu doczekała się (po licznych zmianach personalnych i stylistycznych) dopiero po kilku latach. Longplay, jak wydany w 1977 roku ma bardzo przyjemne, „stare” brzmienie (był nagrywany od grudnia 1974 do września 1976). Zero funkowania i dyskotekowych wpływów. W instrumentacji pojawia się co prawda krztyna „nowoczesnych” syntezatorów, czy bogata sekcja dęta, ale całość nagrania jest bardzo dobrze wywarzona i dźwięki te nie przeszkadzają, a jedynie dopełniają rockowego wyrazu krążka. Za sprawą bogato zaaranżowanych partii śpiewanych płyta ma lekko gospelowy charakter i wyraźnie słychać tu podział na potężną grupę wokalną (z męskimi i żeńskimi głosami) i rockowy zespół akompaniujący (jakim jest grupa Labyrint). A do tego dochodzi jeszcze sporo muzyków doangażowanych. Lekką wadą wydawnictwa stanowi mała ilość oryginalnych utworów. Dwa kawałki to covery wzięte z repertuaru opisywanej na samym początku grupy Flamengo i jej genialnego albumu – Kuře V Hodinkách (część muzyków Labyrintu wywodziła się z tamtej formacji), a zamykający całość Chorovod to czeskojęzyczna, wersja Korowodu – Marka Grechuty. No i trzeba przyznać, że utwory te wypadły tu naprawdę bardzo fajnie i zespół nie ma się czego wstydzić. Pozostała część longplaya to już kompozycje oryginalne w których zespół prezentuje się bardzo solidnie proponując repertuar od rocka, przez psychodelię, rocka latynoskiego, aż do delikatnego folku. Style zmieniają się jak w kalejdoskopie, a wszystko poskładane jest naprawdę bardzo smakowicie i profesjonalnie. Nie można się nudzić nawet przez chwilę. Koniecznie, należy jeszcze nadmienić, że płyta ma także anglojęzyczną, już nie tak urokliwą (wydaną rok wcześniej) wersję zatytułowaną – Generation z nieco innym zestawem utworów (m.in. covery: Pigrim – Uriah Heep oraz zbyt mało refleksyjnie potraktowany Świecie nasz – Marka Grechuty).

 


 

Numer 13

The Progress Organization – Barnodaj /1971/

 

 

OCENA 7/10

 

Okładka drugiego wydania LP

Założony w 1968 i działający (zmieniając kilka razy szyld) do dnia dzisiejszego The Progress Organization, nagrał w styczniu 1971 roku jeden z ciekawszych Czechosłowackich albumów – Barnodaj (właściwie nie jest to tytuł albumu, ale czeska nazwa zespołu). Gdyby longplay składał się tylko z pierwszej strony, najpewniej znalazł by się w pierwszej dziesiątce naszego zestawienia, ale że płyta winylowa posiada z reguły także i stronę drugą posadziliśmy go jednak na ławce rezerwowych. Muzyka zawarta na krążku to wyjątkowo klarownie brzmiący (kłania się naprawdę wyśmienita produkcja) lekki rock progresywny z delikatnymi wpływami psychodelii (odlotowy utwór Strom), soulu (sporo sekcji dętej), czy folku (okazjonalne fragmenty akustyczne). Dominują brzmienia klasycznych klawiszy: Hammondy, klawesyn, fortepian, za to odczuwalny jest lekki niedosyt partii gitary (która na szczęście ma kilka solidnych wejść). Melodie są komunikatywne i pomysłowo skonstruowane, a zespół gra w pełni profesjonalnie. Szkoda tylko, że kompozycje nie są nieco dłuższe, bo płyta dla progresywnego ucha jest z pewnością ciut za bardzo piosenkowa. Pierwszej (czeskojęzycznej) stronie nie można właściwie niczego zarzucić, natomiast zaśpiewany w języku angielskim rewers krążka, budzi we mnie mieszane odczucia. Zamieszczono na nim dwa, naprawdę udane covery: We Can Work It Out – Beatlesów i I Feel Free – Cream – przygotowane zdecydowanie pod wpływem pierwszego albumu grupy Vanilla Fudge (czyli całkowicie zmieniające charakter oryginałów). Ale pozostałe utwory (oryginalne kompozycje zespołu), ze względu na zbyt wyraźnie naleciałości popowe nie bardzo mi leżą. Niby poziom muzyczny jest tu utrzymany, ale znikł gdzieś urok nagrań z awersu. Zaledwie rok później album doczekał się wznowienia w innej (równie fajnej) okładce. Podsumowując longplay ten nie powali nikogo na kolana, ale też każdy fan klasycznego rocka powinien wysłuchać go z autentyczną przyjemnością i zaciekawieniem.

 


 

Numer 14

George & Beatovens ‎- Kolotoč Svět /1970/

 

 

OCENA 6/10

 

Tylna strona okładki LP

Ta grupa – występująca też jako Petr Novak + George & Beatovens – należy co prawda do czechosłowackiej, rockowej drugiej ligi, ale za to plasuje się tam na czołowych pozycjach. Zespół prezentował głownie dość delikatne, nasycone poetycką aurą pop-psychodeliczne ballady, chociaż momentami nie stronił także od mocniejszych, głównie instrumentalnych fragmentów. Trochę żal, że formacja była mocno zachowawcza i przeważnie kiedy już zaczynali się rozkręcać (budząc tym nadzieję rockowych słuchaczy), od razu powracali do bezpiecznego, sprawdzonego grania. Miałem spory dylemat czy powinienem wyróżnić ich pierwszą, czy drugą płytę. Ostatecznie wybór padł na (zarejestrowany w 1969 roku) debiut, chociaż nie wolno lekceważyć dwójki (z większą ilością organów, sekcji dętej i trzy-utworową mini-suitą na końcu albumu), a nawet (opakowanego w koszmarnie zniechęcającą okładkę) trzeciego albumu – który także ma swoje momenty. Na jedynce pojawia się za to najwięcej niuansów psychodelicznych (rozmyte gitary, organowe tła, nieco orientalizmu) – szczególnie od jakiegoś piątego utworu. Szkoda, że w ostatnim ponad 8-minutowym kawałku, kiedy zespół zaczyna grać ciekawiej i ostrzej niż zwykle, pojawia się długie, niepotrzebne solo perkusji. W zespole występował członek legendarnych The Matadors – Jan Farmer Obermayer. Pomimo, że nie jest to granie z najwyższej półki, longplay zdecydowanie warto poznać.

 


 

Numer 15

Flamingo /1970/

 

 

OCENA 6/10

 

Label oryginalnego wydania LP

Ostatnią pozycję na naszej liście zajmuje, dość mało (trzeba to uczciwie przyznać) oryginalna grupa Flamingo. Zespół zarejestrował w 1970 roku, zdecydowanie piosenkowy album, prezentując na nim pop-rock z mocnymi soulowymi naleciałościami (sporo sekcji dętej, ale też na szczęście jazzujące przyjemnie Hammondy). Momentami przypomina mi to trochę muzykę, proponowaną przez naszych Niebiesko-Czarnych pod koniec lat 60-tych. Wokale na płycie dzielą między siebie: Marie Rottrová i Petr Němec, przy czym niestety żeńskich partii jest o wiele więcej. Ponad połowa płyty to zachodnie, soulowe covery (do większości dopisano czeskie teksty) pochodzące m.in. z repertuarów Arethy Franklin,  Steviego Wondera, czy Otisa Reddinga. Nie brzmią one może tak perfekcyjnie jak oryginały, ale też grupa nie ma się specjalnie czego wstydzić. Własne, czeskie kompozycje z wokalami są tylko dwie i wypadają znacznie przyjemniej niż te zaimportowane od Anglosasów. Jednak główny powód zamieszczenia tego albumu na ławce rezerwowych to dwa, długie (oba oscylujące wokół 7 minut), instrumentalne nagrania zamykające każdą ze stron. Są to: cover słynnego Sunny – Bobby’iego Hebba i własna kompozycja o intrygującym tytule Quasimodův Sen. W obu tych utworach bezdyskusyjnie królują jazzujące, rozimprowizowane, ale też momentami pastoralno-barokowe, organy Hammonda (coś jak delikatny Brian Auger połączony z Procol Harum oraz znanym tylko bardziej wtajemniczonym, genialnym Donem Shinnem). I choć nie są to tak czadowe popisy (jak chociażby u Keitha Emersona), to ja wprost nie mogłem oderwać się od słuchania. Szkoda, że reszta albumu nie trzyma tego poziomu, wtedy byłby to murowany kandydat do pierwszej dziesiątki naszego zestawienia. Rok później płyta doczekała się wersji eksportowej (o niezbyt zachęcającym dla rockowego ucha tytule – This Is Our Soul), gdzie czeskie wokale zastąpiono partiami angielskimi. Ciekawostkę stanowi fakt, że w 1971 (podczas trasy po byłym ZSRR) grupa zarejestrowała dla tamtejszej wytwórni Melodia 10” calówkę z udanym, całkiem premierowym materiałem w rodzimym języku. Marie Rottrová kontynuowała karierę solową nagrywając m.in. z członkami Flamingo, całkiem przyzwoity, choć już znacznie bardziej popowy album w 1972 roku.