The Yardbirds – Five Live Yardbirds
Wielka Brytania
Pierwsze brytyjskie wydanie LP – Columbia 33SX 1677 (mono), 31 grudzień 1964.
Najwyższa pozycja na brytyjskiej liście przebojów – nieklasyfikowana.
OCENA 8/10
Lista utworów:
Strona A
- Too Much Monkey Business
- I Got Love If You Want It
- Smokestack Lightnin’
- Good Morning Little Schoolgirl
- Respectable
Strona B
- Five Long Years
- Pretty Girl
- Louise
- I’m A Man
- Here ‚Tis
Skład:
Keith Relf – lead vocal, harmonica, maracas
Eric Clapton- lead guitar, backing vocals
Chris Dreja – rhythm guitar
Paul Samwell-Smith – bass guitar, backing vocals
Jim McCarty – drums
Nagrano: 20 marca 1964
Produkcja – Gorgio Gomelsky
Realizacja nagrań – Phillip Wood
Bardzo dobrze się stało, iż przynajmniej jedna z płyt grup kładących podwaliny pod rozwój (brytyjskiej i nie tylko) sceny rockowej została nagrana na żywo. Daje ona bowiem wyobrażenie o charakterze i klimacie ówczesnych koncertów. Myślę, że wielką zasługą grających wtedy zespołów było to, iż prezentowana muzyka doskonale nadawała się zarówno do zabawy jak i do słuchania. Płyta Five Live Yardbirds to zapis koncertu, który odbył się w 20 marca 1964 roku w powszechnie znanym i lubianym londyńskim klubie Marquee. Po krótkiej zapowiedzi konferansjera na estradę wybiegło „pięciu żywiołowych yardbirdsów”, aby rozpocząć swój występ. Przyznam się, że im dłużej trwał otwierający album Too Much Money Bussinsess, tym bardziej czułem się wciśnięty w fotel. Cóż za przygniatający czad! Zresztą tak jest już do samego końca. Każdy utwór niesie ze sobą powalającą dawkę ekspresji. Trudno wyróżnić którąkolwiek z zawartych tutaj wersji standardów bluesowych, rhythm’n’bluesowych i rock’n’rollowych. Wszystkie stanowią klasyczny wzorzec klubowego grania na najwyższym poziomie. Ciekawostkę może stanowić fakt, iż w utworze Respectable wykorzystano fragment piosenki Humpty Dumpty znanej z wykonania raczej mało rhythm’n’bluesowego piosenkarza – Tommy’ego Quiddy’ego. Czyżby ukłon w stronę nieco lżejszej odmiany muzyki popularnej? Jak na większości (niepoprawianych w studio) koncertowych albumów i tutaj muzycy nie ustrzegli się kilku wpadek. Najbardziej zauważalną jest bez wątpienia wstęp do I’m A Man, kiedy to Keith Relf zagrał swój harmonijkowy riff o cały ton wyżej niż reszta zespołu. Na szczęście już po chwili wszystko wróciło do jak najlepszego porządku. Z dzisiejszej perspektywy można oczywiście narzekać na jakość dźwięku, kiepskie proporcje, tumult, przestery, nieporadne montaże, itp. Ale z drugiej strony otrzymujemy autentyczny dokument epoki. Szkoda też, że materiału nie zmiksowano także w stereo (oryginalny album i wszystkie dotychczasowe wznowienia są w mono i tak już chyba pozostanie). Żałujmy, iż inne beatowe i rhythm’n’bluesowe sławy nie doczekały się w tamtych czasach płyt koncertowych. Z pewnością byłoby czego posłuchać.
A pierwsze, rhythm and bluesowe wcielenie zespołu możemy pooglądać tutaj.