Paul McCartney – McCartney

Paul McCartney – McCartney

Wielka Brytania

 


 

Pierwsze angielskie wydanie LP – Apple PSC 7102 , 17 kwiecień 1970.

Najwyższa pozycja na brytyjskiej liście przebojów – numer 2.

 

 

Okładka pierwszego angielskiego wydania LP

OCENA 10/10

 


 

Lista utworów:

 

Strona A

  1. The Lovely Linda
  2. That Would Be Something
  3. Valentine Day
  4. Every Night
  5. Hot As Sun/Glasses
  6. Junk
  7. Man We Was Lonely

 

Strona B

  1. Oo You
  2. Momma Miss America
  3. Teddy Boy
  4. Singalong Junk
  5. Maybe I’m Amazed
  6. Kreen-Akrore

 


 

Skład:

 

Paul McCartney – vocals, all instruments

Linda McCartney – backing vocals

 

Nagrano: 1 grudzień 1969-25 luty 1970

 

Produkcja – Paul McCartney
Realizacja nagrań – Paul McCartney

 


 

Postanowiłem być chociaż raz „na czasie” i napisać recenzję debiutanckiej płyty (chyba) mojego ulubionego wykonawcy. Pierwszy longplay Paula McCartneya (bo o nim mowa), zatytułowany po prostu – McCartney, ukazał się dokładnie 50 lat temu (17 kwietnia 1970 roku) i naprawdę trudno uwierzyć, że to już tyle czasu minęło od jego wydania. Tym bardziej, że wciąż jak dziś pamiętam dzień, kiedy namówiłem tatę na zakup tego krążka, który wówczas miał 20 lat. I pomyśleć, że wtedy wydawało mi się to jakimś bardzo sędziwym wiekiem. No, ale dosyć tych prywatnych dygresyjek. Napiszmy trochę o samej muzyce.

 

Tylna strona okładki LP

Paul zarejestrował album samemu (z małą „pomocą” wokalną żony Lindy) pomiędzy grudniem 1969, a lutym 1970. Nagrania rozpoczęły się w domowym studio ex-beatlesa (na 4 ścieżkowym magnetofonie), a następnie McCartney pracował anonimowo nad kompozycjami w Morgan Studios oraz słynnym Abbey Road. Domowe nagrania zostały przekopiowane na profesjonalne ośmio-ścieżkowe magnetofony, celem obróbki, bądź dodania nowych śladów. Zarejestrowano także kolejne kompozycje. Płyta przez lata była mocno krytykowana jako niezbyt dopracowana, oszczędna i surowa. Ale mnie zawsze wydawała się genialna. Bo czy Paul mógł w roku 1969 nagrać coś złego? Potencjał kompozytorski McCatneya był wtedy tak ogromny, że wszystko czego się tknął zamieniał w muzyczne złoto. Słuchacze oczekiwali pewnie kolejnego Abbey Road, ale jaki byłby sens nagrywania materiału w stylu, który w pełni rozkwitnąć mógł tylko przy pomocy trzech kolegów ze sławnego zespołu. Paul postanowił zatem zaprezentować się od bardziej „roboczej” strony i wyprodukował album używając możliwie oszczędnych środków wyrazu. Brzmienie jest suche, ale jednocześnie klarowne, przejrzyste i dynamiczne – zero kalkulacji. Ma to swój niepowtarzalny klimat. No i trudno uwierzyć, że Paul zarejestrował wszystko sam. To nie były jeszcze czasy wszechobecnych programów służących do niekończącej się obróbki dźwięku. Trzeba było po prostu dobrze zagrać i zaśpiewać.

 

Label brytyjskiego wydania LP

Materiał zawarty na płycie możemy podzielić na piosenki i utwory instrumentalne. Te pierwsze jak to u McCartneya są po prostu – genialne. Niewymuszone, urocze melodie płyną sobie przyjemnie i naturalnie, ale bardziej doświadczone ucho muzyczne musi zadać sobie pytanie: „Jak on to wymyślił?” Co prawda ja bardzo lubię te najprostsze, powstałe jakby „na kolanie”: utwory, jak: That Would Be Something, zaśpiewany w duecie z żoną – Man We Was Lonely, żarcik muzyczny – The Lovely Linda, czy bardziej rockowy i kanciasty – Oo You. Ale największą wartość mają tu nagrania próbowane, lecz nie zarejestrowane oficjalnie przez Beatlesów: Junk (nie wiem, jak można było zamieścić na Białym Albumie coś typu Revolution 9, a zrezygnować z takiej wspaniałej melodii), Every Night, Teddy Boy oraz bez wątpienia najlepszy i najbardziej dopracowany na longplayu, okraszony „harrisonowskim” solem gitarowym – Maybe I’m Amazed. Utwory instrumentalne (przeplatające te z wokalami) w większości przypominają bardziej szkice i improwizacje niż pełnoprawne kompozycje. Ale jak już zaznaczałem ma to swój wyjątkowy urok. Odnosimy wrażenie jakbyśmy uczestniczyli w procesie tworzenia i ogrywania nowych utworów przez Mistrza. McCartney sporo gra tu na oryginalnie (sucho) sfuzzowanej gitarze: Momma Miss America, Valentine Day, czy główny, podniosły temat (niestety przegadanego potem przez perkusyjne sola) Kreen-Akrore. Bardziej stonowane są: akustyczny Hot As Sun (dawna kompozycja Paula, sięgająca jeszcze lat 50.) oraz Singalong Junk – instrumentalna wersja Junk z mile brzmiącym w tle mellotronem. Z każdym rokiem album zyskuje na wartości i może jeszcze z 15 lat temu dałbym mu ocenę 9, ale dziś jest to bezdyskusyjne 10.

 

Przez lata na żadna z reedycji CD longplaya nie przyniosła nam materiału dodatkowego.  Dopiero na wydaniu z 2011 roku (wypuszczonym w ramach serii Archive Collection), znalazło się siedem bonusów. Cztery z nich to wersje koncertowe (lata 1974 i 1979) nagrań z płyty. Trochę to bez sensu, bo zamiast wyboru poszczególnych utworów, wolałbym wydanie tych występów w całości jako oddzielne dyski. No, ale lepszy rydz niż nic. Najciekawsze są trzy studyjne nagrania powstałe w okresie sesji do albumu. Suicide to jeden z najwcześniejszych utworów Paula, którego szkic datuje się jeszcze na 1956 rok (!!!). Wersja, którą możemy usłyszeć na płycie to takie jeszcze niezbyt dopracowane demo (pewne fragmenty są fajne, a w niektórych Paul snuje się szukając właściwych dźwięków). Na oryginalnym LP fragmencik tej melodii został przemycony na samym końcu Hot As Sun. W 1974 roku McCartney przearanżował całość i przedstawił kompozycję w (niewyemitowanym ostatecznie) programie TV One Hand Clapping, natomiast demo zaproponował Frankowi Sinatrze, który niestety nie zdecydował się na nagranie kawałka. W podobnym nieco wodewilowym stylu utrzymany jest kolejny, ciut bardziej dopracowany bonus – Woman Kind – ale to też tylko nagranie demo. Z kolei Don’t Cry Baby – to po prostu akompaniament (bez wokalu) do Oo You.

 

I na zakończenie przyszła mi do głowy myśl, że w sumie to nic wesołego, iż od zaprezentowania albumu minęło już 50 lat. Czas leci nieubłaganie. Niedługo Paul przestanie nam serwować swoją nową muzykę, a jakichkolwiek godnych następców daremnie nam szukać.