Jon Anderson – 1000 Hands: Chapter One

Jon Anderson – 1000 Hands: Chapter One

Anglia

 


 

Opio Media, 31 marzec 2019.

Najwyższa pozycja na liście przebojów – numer ?

 


 

OCENA 7/10

 


 

Lista utworów:

1. Now

2. Ramalama

3. First Born Leaders

4. Activate

5. Makes Me Happy

6. Now Variations

7. I Found Myself

8. Twice In A Lifetime

9. WDMCF

10. 1000 Hands (Come Up)

11. Now And Again

 


 

Skład:

Jon Anderson – vocals, various instruments

oraz gościnnie

Steve Howe, Chris Squire, Alan White, Ian Anderson, Chick Corea, Jean-Luc Ponty, Billy Cobham, Steve Morse, Jerry Goodman i wielu innych wybitnych muzyków

 

Nagrano: 1990-2019

 

Produkcja – Michael Thomas Franklin
Realizacja nagrań – Matt Brown, Gary Barlough

 


 

Jakiś czas temu dotarła do nas informacja, że Jon Anderson (dla mniej wtajemniczonych – wieloletni wokalista i frontman legendarnej grupy Yes) wydaje nową płytę. O planowanej premierze informowałem nawet (z pewnym sceptycyzmem) na stronie Rockowej płytoteki. Próbki dźwiękowe nowych utworów, udostępnione wówczas przez Jona nie zapowiadały bowiem jakiejś przełomowej rewelacji. No ale co innego próbki, a co innego gotowy album. Toteż zaraz po premierze wydawnictwa z dużym zainteresowaniem zasiadłem przed odtwarzaczem CD, żeby zapoznać się z nowym krążkiem już w pełnym wymiarze.

Muszę uczciwie przyznać, że znacząco pomyliłem się zbyt pochopnie skreślając nowy krążek Jona. Ku lekkiemu zaskoczeniu już pierwsze chwile obcowania z tą muzyką dały mi naprawdę sporo duchowej przyjemności. Album rozpoczyna temat przewodni całości – Now (w dalszej części krążka powróci on jeszcze w dwóch odsłonach). Pomimo, że to właściwie tylko miniaturka (coś jak Peace na LP In The Wake In Poseidon – King Crimson) według mnie stanowi najmocniejszy punkt longplaya. Świetna od razu wpadająca w ucho „andersonowska” melodia podana jedynie z akompaniamentem gitary (nie pamiętam kiedy ostatnio coś z solowej twórczości Jona zapadło mi równie szybko w pamięć), okazuje się prawdziwym remedium na trudy dnia codziennego. Potem jest już bardzo eklektycznie. Wokalista serwuje nam prawdziwą mieszankę stylów i brzmień, która o dziwo układa się w spójną całość. Trudno w to uwierzyć, zwłaszcza jeśli dokopiemy się do informacji, że album nagrywany był na przestrzeni 30 lat !!! Wróćmy jednak do muzyki. Kolejny na płycie Ramalama rozpoczynają fajne mijanki wokalne Jona, zaś potem wchodzi nieco country (banjo) połączonego z nowoczesnym beatem. Utwór jest dynamiczny i okraszony naprawdę niezłą melodyką, a w części końcowej interesująco rozwija się aranżacyjnie (klasycyzujące smyczki, orientalne skrzypce oraz ściana wokali). First Born Leaders – to karaibskie rytmy i klimaty z lekką i ponownie wpadającą w ucho melodią. Taki wymarzony materiał na singiel. Utwór kojarzy mi się trochę z New Language– Yes (album The Ladder), ale w lżejszej „wakacyjnej” wersji. Pod koniec w tle mamy tu jeszcze gospelowe chórki, pompatyczne organy i saksofon. Najdłuższy na płycie (prawie 9-minutowy) Activate, zaczyna się bardzo akustycznie – od gitar i fletu (w bardzo relaksującej partii). Utwór ewoluuje aranżacyjnie w konwencji bluesowo-jazzowej przy akompaniamencie kontrabasu i skrzypiec aż do pompatycznego, orkiestrowego punktu kulminacyjnego. Melodyka jest tym razem raczej melorecytacyjna – poza nieco bardziej zapadającym w pamięć refrenem. W sumie ta kompozycja to lekki przerost udanej formy aranżacyjnej nad średnią treścią muzyczną. Make Me Happy rozpoczyna nieco transowy (a nawet dudniący) puls perkusji, połączony z hawajskimi brzmieniami ukulele. Potem mamy jeszcze rymy reggae i big-bandowe wejścia sekcji dętej. Kompozycja ma pogodny, rozbujany charakter i jest to kolejny utwór na płycie z zostającymi w głowie tematami melodycznymi. Urok całości psuje tylko (przynajmniej w moim odczuciu), krótki ożywiony fragment ze zbyt wielkim „tumultem”, pojawiający się w środku piosenki. Now Variations to pierwszy powrót znakomitego tematu przewodniego albumu, tym razem podany z akompaniamentem zdecydowanie klasycyzujących smyczków. Kolejny utwór I Found Myself rozpoczyna się w sielskim, rozmarzonym klimacie kreowanym przez gitary i (nie do końca pasujące mi na tym albumie) skrzypce. Mamy tutaj sporą ilość akustycznych brzmień, sielski i relaksujący nastrój oraz niezłą chociaż niezbyt oryginalną melodię. Tu i ówdzie pojawiają się też (raczej nielubiane przeze mnie) żeńskie chórki. W Twice In A Lifetime Andersonowi udało się udanie połączyć nostalgię z lekkościąPiosenkę rozpoczyna solo skrzypiec po czym wchodzi klimat stylizowany na paryski walczyk (akordeon, gitara) z tym że tutaj podany w parzystym metrum. Utwór rozwija się aranżacyjnie (klawesyn, smyczki, sekcja dęta oraz – niestety – kolejne solo skrzypiec w środku). Warto też zwrócić uwagę na miłą dla ucha melodykę partii wokalnej. Tajemniczo zatytułowany WDMFC ma najbardziej nowocześnie zaaranżowany akompaniament z wszystkich utworów zamieszczonych na krążku (perkusja dla klasycznego rockowego ucha brzmi tutaj niczym jakieś techno). W wokalach jest znów masa misternych, polifonicznych mijanek, zaś całość wieńczy fortepianowa coda brzmiąca jak połączenie współczesnej muzyki poważnej z jazzem. O dziwo wszystko jest zmieszane w taki sposób, że nie powinno zbytnio razić co bardziej wrażliwych słuchaczy. Po tym mało tradycyjnym miszmaszu płynnie pojawia się tytułowy (ponad ośmiominutowy) utwór 1,000 Hands (Come Up). Melodia śpiewana przez Jona na tle dosyć sztampowego akompaniamentu może nie przyprawia nas o zawrót głowy, ale też niespecjalnie zawodzi. Utwór intrygująco ubarwia jazzowa partia fortepianu (to musi być Chick Corea), natomiast nie pomaga tu kolejne solo skrzypiec (progresywne, ale o zbyt cygańskim, płytkim brzmieniu) oraz klangujący bas. Jak kilka innych utworów z tego albumu całość rozwija się aranżacyjnie, aby na koniec znów powrócić do lekko baśniowego (choć dość pompatycznego) nastroju. Całość wieńczy trzecie (i najdłuższe) przypomnienie głównego tematu – Now And Again. Tym razem melodia wzbogacona jest też częścią środkową, a nad aranżacją unosi się aura muzyki klasycznej (gitary, harfa, smyczki). Ten temat ma w sobie coś z Soon – kończącego yesowską suitę The Gates Of Delirium. Takiego Andersona kocham najbardziej.

Tył CD

Koniecznie trzeba też dodać, że na płycie Jonowi towarzyszy prawdziwa śmietanka muzyczna. Lista tych nazwisk (m.in. Steve Howe, Chris Squire, Alan White, Ian Anderson, Chick Corea, Jean-Luc Ponty, Billy Cobham, Steve Morse, Jerry Goodman…. – a to tylko wierzchołek góry lodowej) przyprawia słuchacza o autentyczny zawrót głowy i wielka szkoda, że na okładce brak informacji kto dokładnie zagrał w danym utworze. Reasumując jest to bardzo eklektyczny, świetnie wyprodukowany album z dobrymi i bardzo dobrymi melodiami oraz wybornymi wokalami mistrza. Głos Jona brzmi naprawdę znakomicie i wciąż młodo (chociaż po prawdzie nie wiemy kiedy dokładnie były nagrywane poszczególne partie, co też może irytować). Ocena 7 punktów nie jest naciągana, a zdecydowanie zasłużona. Polecam wszystkim fanom talentu wokalisty Yes.